Ukraina – szwajcarski ser może się schować i spleśnieć w porównaniu z drogami na Ukrainie!
Pomyślałam tak: jeżeli ktoś mnie kiedyś zapyta: ej, czemu nie pojechałaś na ślub swojej najlepszej przyjaciółki – to super słabo brzmiałaby odpowiedź pt: nie miałam jak wziąć urlopu, nie miałam za bardzo kasy i ogólnie skomplikowany wyjazd, który mógłby się nie udać….
Żeby zapobiec powyższej sytuacji – wzięłam się w garść i stanęłam na brwiach, aby ten oto plan się powiódł. Pamiętam to jak dziś. Wparowałam do swojej szefowej w szerokich jeansach i koszuli w kratę i zanim cokolwiek powiedziała widząc moje bojowe nastawienie – wystrzeliłam mój plan jak z karabinu na wojnie wietnamskiej. Pominęłam w mojej opowieści fakt gdzie jadę i czym to jest obarczone, bo znając matczyne zapędy mojej przełożonej – mogłaby mnie nie puścić [ja sama ledwo się tam puściłam].
Ładna Ukrainka z czeczeńską urodą i Bradem Pittem u boku
Ola – moja urodziwa przyjaciółka z Ukrainy – bo to o Niej tutaj mowa – sama o sobie mówi, że ma urodę Czeczenki. Kilka lat temu poznała Polaka, który jest polskim Bradem Pittem. Po niecałym roku znajomości postanowili, że połączą swoje geny i powstanie mała Majka. Tak też się stało. Chwilkę później postanowili mieć jedno, wspólne nazwisko. Aaale, że ślub w Polsce byłby dla nich dość skomplikowany – polecieli na Ukrainę, aby tam stworzyć polsko-ukraińską rodzinę. Ola już na wstępie powiedziała mi, że to tylko formalność, że nie ma sensu, że świadkiem będzie ktoś na miejscu i żebym olała temat i nie jechała z Nimi.
Zbliża się dzień ślubu, ja jeszcze w Polsce. Wszystko mi się skomplikowało i nagle dostaję sms od mojego szpiega na miejscu:
Marek: Kasia, gdzie Ty?
Kasia: Próbowałam się do Oli dodzwonić, niestety padło wszystko. Nie ma mnie. Wy już ślub?
M: To dobrze, ślubu nie będzie
K: …. Co?!
M: no nie będzie, Ola się rozmyśliła
K: a weź
M: żartuję, jutro będzie
K: o fuck! O której?
M: a bo ja wiem, Ola pojechała po papiery i dziś dopiero ustala o której jutro. Fajnie, co?
K: kurde, to rozpoczynam poszukiwania od nowa. YOLO
M: Ok bądź jutro tutaj [link do lokalizacji] o 16:00
K: ok, kombinuję z samolotami, dam znać!
M:.. jednak w piątek o 12:00 bo wybraliśmy opcję uroczystą
K: o Panie, nadążyć za Wami to koniec świata…. Kombinuję, podaj jeszcze lokalizację, bo to, co wysłałeś to tylko mały punkt na mapie i znika po godzinie
M: Kasia, adresu nie znam, a tu się z nikim nie da dogadać ze znajomych Oli. Nie gada po angielsku nikt
K: ok, powiem Ci w skrócie jak wygląda moje przybycie na ślub: dziś o 22:45 lecę do Kijowa, wypożyczam furę i pędzę 7 h do Was. Tam kimam gdzieś i jestem na ślubie o 12:00. Świętuję z Wami do ok 16:00 i uciekam na lotnisko bo muszę oddać furę i o 6 rano lecę do Wawy. Y O L O
M: Yolo w opór
Moje „YOLO W OPÓR”
No i zaczęło się moje YOLO. W sumie nie wiem czy wiedząc co mnie będzie czekać – czy bym się na to ponownie zdecydowała. W sumie dość mocno Kuba napierał na to, że to extra akcja i żebym to robiła, mimo tego, że z kasą było krucho fest. No ale nic – decyzja podjęta, więc trzeba działać. Ogarnięcie funduszy zaczęliśmy od wygrzebywania resztek z konta, które musiały pójść na bilet na ostatnią chwilę, wypożyczenie samochodu w Kijowie, kaucję i fuullll ubezpieczenie [które okazało się finalnie uratować moje życie i jakkolwiek znieść to wszystko]. Kiedy „resztek” na koncie zabrakło, Kuba pożyczał jeszcze kasę od taty i brata. Dał mi też swoją kartę debetową, zwiększył limity na koncie, zadzwonił do banku, żeby wszystko sprawdzić, aby absolutnie nic na ukraińskiej ziemi mnie nie zaskoczyło. Wyglądało na to, że kwestię finansową mamy ogarniętą. Czas na kolejny etap – podróż.
Ok, wsiadłam do samolotu i jedyne na czym mi zależało to – brak opóźnień i bycie na miejscu na czas. Lądowanie było zaplanowane na 22:50, a do 23:30 miałam możliwość wypożyczenia samochodu na lotnisku. Potem koniec, wszystko byłoby zamknięte i zostałabym na lotnisku uwięziona 7 godzin drogi od ślubu Oli i cały plan psu w dupę. I co? Wylądowałam o 23:10! Kiedy nagrałam wiadomość głosową Kubie, że mam 20 minut na wszystko, odpowiedział mi: „o nieeee, Kotuś to się spiesz, bo będzie przypał i wtedy wszystko pójdzie w piz**u” – śmiejąc się przy tym na głos.
Spóźniona ja
Mi do śmiechu nie było, bo biegając od okienka do okienka, widziałam jedynie zasłonięte żaluzje i cyrylicę, której nie rozumiałam nic, ale wiem, że oznaczała ona dla mnie same złe informacje. Moja bieganina trwała naprawdę coś około 15 minut, a akurat w tym przypadku to była WIECZNOŚĆ! Kiedy miałam już za sobą rozmowę, a raczej próbę rozmowy z: panią sprzątającą, obsługą parkingu i ochroną lotniska – w końcu podszedł do mnie przypadkowy pasażer, który zaoferował tłumaczenie języka mojego na ichniejszy i… udało się. Okazało się, że Pani z okienka… drzemała sobie, jednocześnie będąc już jedną nogą w wyjściu z pracy, więc nie chciało Jej się swojej ostatniej pół godziny tkwić w swoim malutkim pomieszczeniu [mimo, że byłam z Nią umówiona!]. No ale nic, Pani szybko zweryfikowała mój przelew na ich koncie [skrupulatnie zbierany i pożyczany „po ludziach”], zamaszystym ruchem wzięła kluczyki w dłoń i zaprowadziła mnie do jednego z mniejszych samochodów, jakimi miałam okazję jechać. Nie jestem za wysoką osobą i nie mam nóg modelki, ale kiedy usiadłam za kierownicą i odsunęłam fotel na tyle, aby moje niemodelkowe nogi jakkolwiek dotykały pedałów – to moje kolana nadal stykały się z przednią deską rozdzielczą. I nie mam klaustrofobii, ale myślę, że gdyby dolna część mojego ciała potrafiła mówić – wykrzyczałaby mi w twarz: sama sobie prowadź taki samochód po tych ukraińskich drogach! Ja mówię dziękuję, dobranoc i nigdzie nie jadę!.
Trzeba było wynająć kombajn, a nie małe pudełko!
Mały biały samochód zaniepokoił mnie już na pierwszych kilku kilometrach. Jego zawieszenie dawało mi tak często o sobie znać, że gdybym nagrała jego każde skrzypnięcie, to po dobrym montażu dźwięku myślę, że wyszedłby niezły kawałek. Z jednej strony na maxa mnie to niepokoiło, ale z drugiej pomyślałam sobie: hello! Jesteś na Ukrainie, tutejsze drogi są jakie są i takie zawieszenie ma pewnie co drugie auto tutaj, a jakoś ludzie funkcjonują! Sama siebie uspokoiłam tą jakże beznadziejnie tłumaczącą tezą, która na pewno nie miała pokrycia w rzeczywistości, ale… musiało mi to wystarczyć. Nie miałam nic ani nikogo innego koło siebie. Puściłam sobie Spotify na full i przygotowaną wcześniej playlistę offline i rozpoczęłam swoją wędrówkę. Na Ukrainie trzeba od razu kupić pakiet Internetu, bo jeżeli jakkolwiek zacznie ściągać Twoje dane transmisji – płacisz miliony. I oczywiście u mnie właśnie tak się stało. Nie wiem kiedy, bo starałam się tego dość mocno pilnować, ale rachunek po miesiącu przyszedł na ponad 300 zł. No cóż – doświadczenie uczy, niewiedza zabija.
Trzęsło mną jak młotem pneumatycznym
Moment, w którym droga się nagle kończy – nie jest tutaj niczym zaskakującym. Tak po prostu jest i już. I o ile dla miejscowych jest to już codziennością – tak dla mnie niekoniecznie. Dziura w ziemi, do której [autentycznie] mogę włożyć całą rękę do łokcia, myślę, że zakończyła już niejedną żywotność samochodu. W pewnym momencie, mimo braku czasu, postanowiłam się zatrzymać i przyjrzeć bliżej tym DZIURKOM. Wyobraźcie sobie jakie było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam… worki z piaskiem na dnie takiej wyrwy. Widać było, że to interwencja miejscowych, którzy już chyba przestali liczyć na naprawdę tych szkód przez Państwo.
Nie ma fal?
Nigdy też nie zapomnę jak widok asfaltu przypomniał mi o wakacjach nad morzem. Dlaczego? Bo kształt drogi to była jedna wielka fala, która układała boki szosy w przepiękne półksiężyce, które powstały zapewne od wieloletniego nacisku jeżdżących tam ciężarówek. …A no właśnie – ciężarówki! – ….podczas tych prawie ośmiu godzin trasy z lotniska minęłam może 2-3 osobówki! Pozostałe pojazdy były albo wielkimi terenówkami, albo mocarnymi TIR-ami. Czułam się jak mała myszka w Zoo, który chyba pomyliła drogi i zdecydowanie powinna polecieć bliżej samego ślubu i nie bawić się w wielokilometrowe dojazdy, albo wynająć traktor i to jeszcze z pełnym pakietem ubezpieczeniowym! Jestem do dziś ciekawa co myśleli ludzie widząc mnie za kierownicą tego małego, białego pudełka od zapałek na 4 kółkach.
PRZEBRZYDŁE ZAŚMIERDŁE LATAJĄCE KOŁPAKI
Środek nocy, ciemno, widać nic. Maleńka droga, oczywiście pełna czyhających dziur, które tylko obmyślają plan na urwane koła, podwozia i…. odpadające kołpaki! Jadę sobie jadę i nagle moje koło wydało taki dźwięk, jakby ktoś zrzucił 100 kg złomu na twardą skałę. Oczywiście od razu noga z hamulcem dobiła podłogi, zatrzymałam się z piskiem opon pośrodku NI-CZE -GO z zerową widocznością i temperaturą, która miała maksymalnie kilka stopni Celsjusza. Wysiadam i zastany widok wyjaśnił mi czym był ten lecący talerz tuż koło mojej szyby. Sprawdziłam tylko czy aby na pewno nie mam przebitej opony i patrząc na to coś, w co wjechałam – stwierdziłam, że to cud. Inaczej zapewne czekałaby mnie piesza wycieczka do najbliższej wioski [w nocy!] lub próba zmiany koła. Co prawda już niejednokrotnie byłam przy takiej zmianie, ale nigdy sama osobiście tego nie robiłam. Nawet jak zdarzyło mi się to podczas samotnej jazdy, od razu zatrzymywała się pomoc. Tam musiałabym pewnie poczekać do rana – o ile to cokolwiek by dało. Nie wspominając już o ślubie, który odbyłby się beze mnie i bez niespodzianki, którą tak skrupulatnie chciałam dokonać.
Na stratę drugiego kołpaka nie musiałam za długo czekać. Na szczęście jednak stało się to już za dnia i z nieco mniejszym hukiem. Teoretycznie brzmi spoko, bo powinnam być już na to gotowa, ale…tym razem ta drogowa niespodzianka przysporzyła mi dodatkową pamiątkę, jaką była – bardzo nieładnie wgnieciona felga. Wykupione ubezpieczenie na tę podróż to była jedna z mądrzejszych decyzji w moim życiu.
SUCHOOOOO, SUUCHIEJ… DZIURA!
Przez 90% trasy czułam się jakbym jechała po wysuszonej pustyni, która od słońca ma na maxa popękaną powierzchnię pełną ogromnych szczelin i bruzd. Do pełni krajobrazu powinna się jeszcze toczyć kulka suchej trawy – klasyka filmowego gatunku.
Tutaj co prawda do filmu było mi daleko, chyba że do dramatu. Moim dramatem było to, żeby zbyt wolna jazda i uważanie na każdą dziurę nie powodowała tego, że wjeżdżałam dokładnie w każdą z tych dziur! Więc po kilkuset tak przejechanych kilometrach postanowiłam, że tak jak w Mario – kiedy to włączysz tryb ultra speed – przelatujesz nad wszystkimi dziurami. Tak zrobiłam i ja i …pomogło! Co prawda z drżącymi ze strachu żebrami i z duchem na ramieniu, bo absolutnie w każdej chwili mogłam spotkać tak wielką dziurę, że żaden tryb by mi wtedy nie pomógł, a co gorsza – mogłoby się to skończyć nawet przekoziołkowaniem w przód, ale jakoś dałam radę. Jednak myśl o tym, że każdy przejechany normalną prędkością kilometr PAŃSTWOWEJ DROGI NA UKRAINIE mógł mnie pozbawić zdrowia lub życia – do tej pory powoduje u mnie lekki ścisk jelita drażliwego.
Reasumując – już nigdy nie pomyślę, że polna droga nie może być autostradą, albo że worki z piaskiem służą tylko do robienia wałów przeciwpowodziowych.
JAK STAŁA – TAK ZANIEMÓWIŁA
Kiedy nad ranem dojechałam w końcu na miejsce – okazało się to nie być tym miejscem, którego szukałam. Pani z urzędu „rozmawiała” ze mną przez aplikację „Google Translate” i próbowała mi wytłumaczyć gdzie mam jechać, a przy tym wskazała mi toaletę, której tak bardzo potrzebowałam. Dziura w ziemi po całonocnej trasie w małym samochodzie – nie była spełnieniem moich marzeń.
No ale nic, nie to było dla mnie wtedy najważniejsze, musiałam znaleźć Urząd Stanu Cywilnego. Marek nie odbierał, chociaż w sumie nie do końca chciałam go męczyć o nawigowanie mnie – bo nie daj Boże ktoś by się jeszcze domyślił, a do tego przecież nie mogło dojść. Pojechałam do sklepu po kartę z Internetem i…. nie działała. Powiedziałam sobie wtedy, że muszę zachować spokój i mając ok 2h do ślubu – na pewno ze wszystkim zdążę i będzie extra. Zdrzemnęłam się 15 min na tylnym siedzeniu w pozycji embrionalnej [nie miałam za wielkiego wyboru w doborze pozycji], po czym podjechałam pod miejski szpital i postanowiłam tam się wybrać na poszukiwania normalnej łazienki. Znalazłam! Zamknęłam się w niej i w małym nisko zawieszonym zlewie umyłam sobie grzywkę i zrobiłam jakikolwiek makijaż – w końcu czekała mnie za chwilkę wielka uroczystość!
Na szczęście Marek zobaczył mnie wjeżdżającą na parking i natychmiast wyciągnął telefon. Ja z trzepoczącym sercem jak flaga przy halnym – otworzyłam drzwi mojego mini auta, wyskoczyłam jak z procy i pobiegłam do Oli, która nie miałam BLADEGO pojęcia, że mogę się tam zjawić… . Zapraszam poniżej do obejrzenia tego uchwyconego momentu:
A tę historię jeszcze kiedyś dokończę….
[nie, to nie jest koniec]