Białoruś – Mój wschodni mindfuck!

czerwiec 17, 2021 | Blog, Europa, Podróże

Ciekawa jestem ile osób [łącznie ze mną] miało obraz Białorusi jako rozwalających się domów z trawą na zawalającym się dachu, dziurawych dróg i samotnie biegających po drogach stadach wychudzonych psów ze znikomą ilością sierści? 

Od dawna chciałam tam pojechać, żeby rzeczywiście zweryfikować czy aby tak naprawdę jest… 

BIAŁORUŚ OBROŚNIĘTA W DANE
I POLITYCZNY STRACH

9,5 milionowa narodowość o wierze prawosławnej gdzie walutą jest RUBEL BIAŁORUSKI [dla mnie już sama nazwa rubel zalatuje czasami starożytności], a strefa czasowa jest o jedną godzinę do przodu niż Polska! I właśnie też przez to, czułam się tam prawie jak na jakichś odległych wakacjach… 

 

Wyjeżdżając tam z Kubą wiedzieliśmy, że jest tam coś nie tak z polityką, ale w sumie… gdzie niby w tej dziedzinie jest tak na maxa ok? Kilka osób pytało się nas czy się nie boimy. Za każdym razem odpowiadaliśmy dokładnie tak samo: przecież jedziemy tam na zawody, a nie na analizę sondaży wyborczych czy spotkanie z przedstawicielami kraju, więc teoretycznie – LUZIK! Oboje z Kubą jesteśmy apolityczni, więc nie w głowie było nam zagłębianie się w ten temat. Mieliśmy przed wyjazdem inne zmartwienia…

 

wiza sriza

Teoretycznie jeżeli masz zaproszenie – możesz czuć się jak Król w tym kraju, a raczej załatwiając wjazd na tę wschodnią ziemię, boooo… podstawą uzyskania wizy jest właśnie to oto magiczne zaproszenie od jakiegoś fajnego i chcącego Ciebie tam Białorusina lub Białorusinki. I wszystko wyglądałoby pięknie i kolorowo, gdyby nie fakt, że ze względu na przeróżne towarzyszące nam w życiu okoliczności [tak nawiasem mówiąc tłumaczenie tego słowa na ang. czyli: okoliczności = circumstances, to dla mnie najładniejsze angielskie słowo] nie pozwoliły nam na to, aby wszystko szło gładko i szybko. I uwaga – tu tip i zarazem śmieszna biurokratyczna rzecz – wszystkie dokumenty, które trzeba dostarczyć do Ambasady, trzeba wysłać KURIEREM! Z racji tego, że mieliśmy nic czasu przed wyjazdem, to Kuba z pełną kopertą dokumentów pojechał sam pod Ambasadę i chciał przepięknej Pani wręczyć to oto zagłębie naszych danych schowanych do jednej teczki. Niestety, ale ta oto Pani ze słowiańskim uśmiechem odpowiedziała Kubie [patrząc na teczkę W JEGO DŁONI!], że musi ją wysłać kurierem, a to, że ma te dokumenty ze sobą – to…. trudno. Musi je nadać jako przesyłkę. Inaczej nie może ich przyjąć!! A że mieliśmy dosłownie pół dnia na to, Kuba zadzwonił do firmy kurierskiej i powiedział, że zapłaci im extra bonus za to, żeby tylko odebrali tę paczkę i pojechali BEZPOŚREDNIO do Ambasady, bo w sumie liczyły się naprawdę godziny. Pan z kurierskim zaciągiem wyrecytował, że musi tę paczkę odebrać, nadać do punktu i potem ktoś inny [zapewne na następny dzień] odbierze przesyłkę i dostarczy ją pod wskazany adres. Wtedy Kuba niewiele myśląc – zaczął działać! I już nawet wydrukował full legalnie etykietę, którą nakleił na kopertę i nasz rekwizyt aktorski był gotowy do naszego show…. No kosmos! Słuchajcie dalej.

Kurierem być... - akcja wizaa
Tajna akcja - Kurierem być... - akcja wiza

show must go on

Ja wtedy byłam w 7 miejscach jednocześnie i załatwiałam 59 spraw jednocześnie i nie było opcji, żebym jakkolwiek mogła z TYM pomóc. Jednak Kuba stwierdził, że nie ma innej możliwości [bo Jego już tam znają, bo był tam 2-3 razy] niż to, żebym…. przebrała się za kuriera, z aktorską miną podeszła tam i wręczyła im ten pakunek! A żeby uwiarygodnić się, że naprawdę byłam wtedy turbo zajętym człowiekiem to miałam: umówionego fizjoterapeutę, calla w sprawie jednej produkcji, nagrania do dwóch programów, casting z 35-oma osobami w wielkim studio oraz drukowanie umów dla 5 osób – jednym słowem, intensywny dzień w pracy. Powiedziałam Kubie, że nawet jeżeli miałabym się wcielać w rolę dostarczyciela to… mam na sobie zwiewną beżową sukienkę w brązowe grochy, rozwiane włosy i trampki z satynowymi sznurówkami – słabo jak na stylówę udawanego kuriera. Kuba zadeklarował się, że przywiezie mi “kostium” i żebym się niczym nie przejmowała…

STYLISTA MĄŻ KOMBINATOR

Kiedy odebrałam “zestaw” znalazłam w nim…..4 kolorowe sukienki, jedną spódniczkę i krótkie spodenki! Wtedy po raz kolejny upewniłam się, że mój szanowny małżonek – nigdy, ale to nigdy nie będzie stylistą lub doradcą modowym! No ale – na szczęście miałam w samochodzie jakąś wymiętoloną koszulkę, którą skomponowałam z dżokejką, pozostawioną po jakiejś marketingowej akcji. Odwróciłam ją przodem do tyłu, bo inaczej miałabym na niej wielki napis jednego z napojów i…. Voilà –  ZOSTAŁAM KURIEREM! 

Podeszłam do bramki i z tonem pana sprzedającego brokuły na bazarze wykrzyczałam “DZIEŃ DOBRY KUURIER!”. Wyszła do mnie [pewnie ta sama] śliczna Pani ze słowiańskim uśmiechem. Zapytałam tylko “Czy to na pewno dobry adres? Bo nie chciałabym źle dostarczyć przesyłki” [nadal z tonem Pana sprzedającego brokuły]. Pani przytaknęła, a odbierając kopertę[!] uprzejmie mnie pożegnała i… damski kurier wypełnił swoją tajną nielegalną misję, mijając przy tym czterech policjantów, którzy pilnowali porządku na terenie obiektu. Teraz pozostało tylko czekać na odbiór wizy i możemy jechać do kraju Łukaszenki!

NOCNE PODRÓŻOWANIE I WSCHODNIE OCZEKIWANIE

Wyjechaliśmy 4 godziny później niż planowaliśmy, tj, ok 19:00, więc czekała nas pełna zagadek jazda w ciemności na nieznane tereny! Ja po wyprawie na Ukrainę,do szpiku kostnego i gąbczastej tkanki bałam się tego, co nas tam zastanie i czy nasz citroen nie zakończy tam swojego żywota jako wrak bez podwozia, które zawisło na jednej z wielu dziur. W końcu mając wizję Białorusi jako zgnuśniałych domów porośniętych mchem, nie mogłam spodziewać się oświetlonych autostrad z perfekcyjnie gładkim asfaltem, alee nie bez powodu mądrzy ludzie mówią, że lepiej się miło zaskoczyć niż niemile rozczarować – no i tak też było w przypadku dróg: nasza maszyna mknęła jak zła – co prawda wedle przepisów [tj. max 120 na autostradzie], ale po naprawdę dobrych szosach!

ICH TROJE ŚPIEWA, ŻE NIE MA GRANIC, ALE NA BIAŁORUSI – SĄ!

Pierwsza kontrola była i fajna i stresująca. Na pewno przyprawiła nas o nowe słowo, które bynajmniej ja – będę używać po powrocie do Polski i wplotę w swój słownik, a jest nim: sportsmieny! Pani celnik przeszukując nasze bagaże zobaczyła te wszystkie zdrowe odżywki, białka, shake`i, suplementy etc., patrzy nam prosto w oczy i pyta: Wy sportsmieny?! Więc odpowiadając stanowczo “tak” zostaliśmy jednocześnie sportsmienami! A z tych bardziej stresujących momentów to na pewno mieliśmy chwilę, w której sympatyczna Pani zaczęła grzebać w “torbie zdrowia” i….najpierw wyjęła opakowanie olejku CBD, na którym piękną grubą kreską narysowany był liść marihuany, a że ja sama pewnie z 2 lata temu przeraziłabym się na ten widok myśląc, że to nielegalne narkotyki uprawiane na parapetach w piwnicy jakiegoś groźnego typa spod ciemnej latarni – nie wiedziałam co się wydarzy w tym momencie. Oboje z Kubą zamarliśmy. I jakby tego było mało, Pani kolejne co wyciągnęła to…. suplementy z grzybów i zapytała ochoczo: to grzyby halucynogenne?! Ale wyczułam już, że to tzw. swój grunt i poziom żartu, więc kiwając przecząco głową i jednak lekko ryzykując zapytałam Jej czy chce się poczęstować, na co Ona z pełnym uśmiechem odpowiedziała: “nie, nie, bo będę tu latać całą noc, a nie chce mi się”. Już wtedy wiedziałam, że mogłabym jeść z Nią frytki i grać w Mafię. Na koniec zaczęła nam jeszcze przeglądać każdy z naszych schowków w samochodzie, do czego oczywiście nie byliśmy kompletnie przygotowani, a uwierzcie mi, że można tam znaleźć ABSOLUTNIE wszystko – od płyty Chopina, po ludzika z Kinder Niespodzianki; stosy faktur za paliwo, gripex max, stare długopisy, przeterminowaną czekoladę, resztki wstążek z pakowanych na szybko prezentów w samochodzie etc etc. Pani celniczka przeglądała to wszystko mówiąc pod nosem, ale słyszalnie [!] “syf, ale syf, wszędzie syf, syf….”. Wtedy lekko wycofałam się z wizji jedzenia razem frytek i grania w Mafię.

To był też moment naszej błogiej nieświadomości o tym, że trzeba kupić Zieloną Kartę [potwierdza ona za granicą, że my, jako właściciele samochodu mamy w swoim kraju aktualne OC], więc weryfikacja naszych dokumentów szybko przyniosła efekty. Kubę zabrała jedna babka do jakiegoś budynku, żeby tam to ogarnąć i kupić. I serio – słowo harcerza, którym byłam dwa miesiące – z zegarkiem w ręku, nie było ich prawie przez pół godziny! Ja siedząc tam sama w nocy, przy dużym Panu Celniku w budce, już zaczęłam wyobrażać sobie najgorsze scenariusze [bo przecież jeszcze nie wjechałam na Białoruś i moja wizja tego kraju nie uległa jeszcze zmianie]. Siedziałam tak w samochodzie w obcym kraju, Kuba poszedł bez telefonu, cholera wie gdzie, jakaś babka zaprowadziła Go do wielkiego budynku z zapewne milionami pokoi i chociażbym chciała to pewnie przez wieki bym Go tam nie znalazła! Nie wiem co mi się wtedy stało, ale jak w końcu ze spokojem słonia pojawił się na horyzoncie to wyściskałam Go jakbyśmy się wieki nie widzieli. Ten zdziwiony o co mi chodzi, bo przecież “no ogarniałem ten green card” – a ja już chyba ze zmęczenia włączyłam sobie jakieś niepotrzebne scenariusze. No nic – baba.

Tak czy inaczej – po prawie dwóch godzinach wypełniania papierków, pokazywania po raz n-ty swojego paszportu, zaproszenia i dowodu rejestracyjnego – przejeżdżamy przez wszelkie możliwe bramki i… przekraczamy granicę!

moja wolność

NA ZIELONEJ BIAŁORUSI…

 

Dojeżdżając o 4 nad ranem do naszego miejsca noclegowego nie widziałam za wiele po drodze, bo ze zmęczenia nawet nie ogarnęłam, że dojechaliśmy na prawie pustym baku….

Pobudka następnego dnia była tootalnie magiczna! Dookoła tylko jeden kolor, a przy nim jezioro! Nosz kurde – do takich miejsc, to ja mogę jeździć. Po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzić okolicę i…. naprawdę 90% tego co nas otaczało to ZIELEŃ! Drogi zdały egzamin, a widoki rekompensowały zmęczenie po ok. 9 h za kierownicą.

Jednym słowem Białoruś już zaczęła mi się podobać!

 

POLAK WALCZĄCY NA WSCHODNIEJ ZIEMI [BEZ BRONI]

Jakby nie patrzeć, przyjechaliśmy tam na zawody, więc większość naszego czasu spędziliśmy na torze przeszkód. Analizując, próbując i finalnie zmierzając się z nimi, a ja jako wierna żona-kibic, robiłam ogromne ilości kroków w towarzyszeniu Kubie koło trasy zdzierając swoje struny głosowe i dzierżąc w dłoni sprzęt nagrywający, który m.in. zarejestrował to oto przejście z zawodów na 5 km:

i z przejścia Ninja, które finalnie pozwoliło Kubie zdobyć srebrny medal dla Polski [no dobra! Statuetkę, na której było napisane Ninja Track II] i dzięki temu dostać ponowne zaproszenie w to zagłębie zieleństwa: 

Mój mąż w przeciągu dwóch dni doświadczył zarówno porażki, jak i sukcesu. Sport bywa bardzo dynamiczny i nieprzewidywalny, a już tory ninja – gdzie liczy się każdy najmniejszy szczegół – nie wybacza absolutnie żadnego potknięcia! Relacja z tego, jak mu poszło jest tutaj, a poniżej zostawiam kilka foto wspomnień z tej pięknej rywalizacji, która jak to Kuba zawsze powtarza – nie jest z zawodnikami, ale z przeszkodami i z samym sobą! 

Tajna akcja - Kurierem być... - akcja wiza

WYCIĄGNIĘCI ZE ŚRODKA LASU DO STOLICY

Ten kto mnie choć trochę zna, ten wie, że mogę żyć owinięta w śpiwór na mchu jedząc ugotowanego brokuła i będę królewsko szczęśliwa, ale jeżeli ktoś zawiezie mnie do środka miasta i każe patrzeć na budynki i podniecać się architekturą – no to zmieniam pakiet wycieczki i mówię “papa”. Oczywiście fajnie było kiedyś zwiedzić Barcelonę czy Nowy Jork [chociaż o NYC napiszę kiedyś osobny post, bo sporo mam tam do przekazania], ale jeżeli mam położyć na szali: zwiedzanie na dziko czy zwiedzanie skrzyżowań – chylę się ku pierwszej opcji. 

No i powoli zmierzam ku temu, że w ośrodku, który był w środku zieleni, koło jeziora i w nocy słyszeliśmy szelest drzew i ptaki – tak na koniec postanowiliśmy zwiedzić stolicę kraju, który nas zaprosił do siebie: Mińsk. Nie będę tu się krygować, że mnie to jakoś extra jarało, bo ten blog ma być szczery i jest szczery i wywalam tutaj to, co naprawdę myślę, więc… pojechaliśmy do Mińska lekko z obowiązku i chęci zjedzenia ichniejszych tradycyjnych potraw. Jak się potem okazało – jadłam ich typowe dania praktycznie codziennie! A były nimi… PLACKI ZIEMNIACZANE – tzw. draniki. Lekko się przyzwyczaiłam, że jak jestem vege to często w miejscach, w którym nie ma za wielkiego wyboru – kończę na frytkach i sałatce greckiej.  Tym razem zamawiałam placki ziemniaczane, codziennie z różnymi dodatkami, a ostatniego dnia dowiedziałam się, że to jedna z ich narodowych potraw. Ale jaja. 

Poza tym warto też wpaść na bliny i chłodnik – o ile ktoś jest fanem chłodników, bo ja po dwóch łyżkach – nawet wiedząc, że tamten był naprawdę wyjątkowo dobry – oddałam resztę Kubie. Jednak zupa musi być ciepła [i nie za słona, ale to wiadomo], dlatego nie pałamy do siebie z chłodnikiem jakąś wielką miłością.

Niestety, ale chyba kulinarnymi podróżnikami nie jesteśmy, bo zachowaliśmy się jak kompletni amatorzy, zaczynając naszą podróż od….. słodyczy! [To był mój cheat day, więc lecieliśmy na grubo]. Wpadliśmy do pięknej kawiarni, która aż pachniała rublem białoruskim i nawet przed zamówieniem – jedliśmy oczami! O.D.I – tak się nazywała ta cukiernia zlokalizowana na jednej z głównych ulic, która notabene wyglądała jak Nowy Świat w Warszawie, tylko z lekko szerszą ulicą. Zresztą chyba nie muszę nic mówić, poniższe zdjęcia mówią same za siebie:

Potem napchani jak mopsy stwierdziliśmy, że musimy spróbować czegoś “na poważnie” – no i chcieliśmy zamówić w knajpie Vasiliki – bliny, ale chyba nie było [albo Pan nie rozumiał co mu głośno i wyraźnie próbowaliśmy powiedzieć po polsku z akcentem białoruskim…], więc wzięliśmy jakieś mini przekąski, które niestety zostawiliśmy w połowie. W naszych żyłach nadal pływała czekolada, więc nic słonego nie było w stanie się tam jeszcze zmieścić. Brawo my!

PA PA ŁUKASZENKA, cześć gościu

Po nieudanej próbie bycia Magdą Gessler – powiedzieliśmy “papa Białoruś, do zobaczenia Mińsk, my spadamy”. I ruszyliśmy w trasę. Cała droga minęła prawie bez żadnych ekscesów [no! może poza panem, który zatrzymał się z beczką szamba na drodze i….tak po prostu zaczął wylewać tę magiczną zawartość na szosę[!] albo Pan, który przechodził przez autostradę na rowerze [nie jadąc, tylko prowadząc go] bardzo powoli i nie prostopadle, ale nawet lekko zawijając w ukos – nie ma to jak totalny chill życiowy!], ale byliśmy gotowi na to, że granica może nas lekko wstrzymać w pięknym i sprawnym pokonywaniu drogi powrotnej.

I tam już przy pierwszej kontroli, która był mw. w połowie “sznurka” samochodów ciężarowych, który ciągnął się dobre 4-5 km, zatrzymał nas celnik, kazał nam wysiąść i zapytał: “….pomożecie człowiekowi?!”. My wpadliśmy w totalną konsternację i moje wizje na temat tego, co może od Nas chcieć uśmiechnięty Pan Celnik zaczęły się układać w piękne kryminalne scenariusze. Jednak dość szybko moje historie rozwiały się, bo okazało się, że Pan  ma dla Nas niespodziankę – autostopowicza! Ten oto pan musiał przejechać granicę [bo pieszo nie może jej pokonać]. Czemu musiał Go zastąpić? Bo inny kierowca TIRa wysiadając z pojazdu przy następnym punkcie kontrolnym – złamał sobie nogę, a ten pan jedzie na zastępstwo za tamtego człowieka! No nie mogliśmy z Kubą tego wszystkiego posklejać do kupy, ale ok. Pokornie ogarnęliśmy tylne siedzenie dla naszego gościa z “podróżniczego syfu”, zamknęliśmy drzwi i pojechaliśmy przed siebie. Pan X nie mówił za wiele. Poza tym jedyne co mówił to w swoim języku, więc znikomy procent rozumieliśmy. Fajny kompan w citroenie. 

Długo nie musieliśmy czekać na karmę. Przy trzeciej bramce kontrolnej okazało się, że musimy wykonać jakiś enigmatyczny przelew [coś jak fee za przekroczenie granicy – covid news], który naszym znajomym z Czech kilka godzin wcześniej zabrał dwie godziny z życia. Nasz autostopowicz wziął sprawy w swoje ręce i zrobił wszystko od A do Z w niecałe 20 minut!

Po kolejnych kilku kontrolach w końcu dojechaliśmy do miejsca, w którym mieliśmy Go zostawić. Wysiadając z samochodu do Pani Celnik, która wezwała Nas do siebie – usłyszałam Jej krzyk, żebym uważała na śliski chodnik pod moimi nogami, bo to on właśnie jest głównym sprawcą tego całego zamieszania! Wyobraźcie sobie to, że dorosły facet, wielkie kierowca tira stracił na zapewne około miesiąca zdolność do wykonywania swojego zawodu tylko przez to, że poślizgnął się na białym chodniczku [z pianą!] wysiadając z wielkiego TIRa i złamał nogę?! No hit! 

covidowa próba zamknięcia zawistowskich

Zmierzaliśmy do Polski słysząc w słuchawce telefonu urzędowy automatyczny głos mówiący o tym, że właśnie została nałożona na Nas 14-dniowa kwarantanna! Teoretycznie moglibyśmy tak potulnie siedzieć, gdyby nie mega spoko babeczka na granicy, która powiedziała Nam, że jeżeli tylko zrobimy test i zostanie On wysłany do Sanepidu, to 15 min po jego wykonaniu już jesteśmy free. Na szczęście żadne wirusy nas nie dopadły i po powrocie do domu i szybkim teście – nadal byliśmy wolnymi ludźmi i dalej mogliśmy robić rzeczy “bez ograniczeń”….