Biegać trzeba
Po co to robimy?
Przecież wszyscy mówią, że nuda na maxa, że nic się nie dzieje, monotonia i emerytura… ALE jeżeli spojrzymy na to inaczej i podejdziemy do tego w kompletnie inny sposób, to NIE JEST AŻ TAK ŹLE. Zróbmy eksperyment! Włączymy sobie swoją ulubioną muzę [ale taką, która daje Ci kopa jak ze Szczecina na Manhattan!], wybierzmy trasę, która jest ciekawa [najlepiej jakiś mega super las] gdzie nie ma 2868439 świateł i nie musisz czekać za każdym razem 5 min. na zielone światło, no i… poczekaj na pełnię księżyca lub słońca [jak wolisz], bo wtedy aura aż sama Cię niesie i DO DZIEŁA! Bieganie w deszczu lub burzy może odstraszyć nawet największych twardzieli. Przynajmniej na początku. To tak odnośnie złych warunków:Później – jak się wkręcisz – istnieje tylko jedna zasada: nie ma złej pogody na bieganie, jest tylko ew. źle dobrany strój. Serio!
Na dowód moich powyższych elaboratów – podam przykład, że to naprawdę działa.
Kiedy się pokłócisz – idź biegać.
Czemu? Bo wyładujesz się ze wszystkiego co złe i jak wrócisz, będziesz mieć o kilka poziomów złego nastawienia mniej. Nigdy nie zapomnę jak ze swoim byłym chłopakiem pożarliśmy się jak dzikie lwy. I kiedy tylko ta wielka burza z prądowymi piorunami miała wystrzelić – z prędkością światła założyłam na siebie z prędkością światła ciuchy i buty biegowe i wyparowałam na zewnątrz. Wróciłam po ok 7 km totalnego sprintu [emocje dodają prędkości], stanęłam w drzwiach kipiąca potem [widzę to jak dziś] i powiedziałam spokojnym głosem: “ok, możemy gadać”. Co więcej? Kiedy moja [jedna z] miłość życia – oznajmiła mi, że “chyba nam się nie uda i istnieje szansa, że to właśnie koniec” – spokojnie jak na wojnie odpowiedziałam mu: “no jasne, też tak myślę. Masz rację.” Po czym wyszłam, szybka przebiórka w strój i dłuuuga w miasto. Pamiętam, że endomondo dało mi wtedy dwa medale. Za szybkość i za długość trasy. Łzy tylko nie pozwalały mi do końca widzieć ścieżkę, więc chwała Panu, że nie straciłam wtedy zębów, albo i całej twarzy. Oczywiście jak wróciłam – było NIEBIAŃSKO lepiej i nawet stwierdziłam, że “może rzeczywiście dobrze się stało”. Jaja.I ostatni props
Te wszystkie powitania, uśmiechy i podniesione łapki w geście pozdrowienia dla mijających biegaczy. Super uwielbiam to. Kiedyś mijający mnie dziadek pozdrowił mnie i dodał, że “właśnie dla takich uśmiechów wychodzę z domu, mimo 76 lat na karku”! Można? Można. Poniższe zdjęcia to przykład tego, jakim cudem przebiegłam te maratony [?!]. No właśnie, dzięki tym ludziom. Dzięki ich uściskom, okrzykom, piątkom, krótkim rozmowom, a nawet… błogosławieństwo księdza! No cóż – w niedzielne uliczne biegi mijaliśmy tłumy wychodzące z kościołów blisko drogi. Widok staruszków na wózkach machających delikatnie podniesioną do góry ręką z chusteczką w dłoni zawsze na maxa mnie rozczulał!No ale skąd się to PRZEWLEKŁE BIEGANIE u mnie wzięło?
Pewnie jak u większości na początku i nie boję się o tym mówić – żeby schudnąć. Biegałam praktycznie od zawsze. Z moją usuniętą tarczycą, niedoczynnością, mega skłonnością do tycia i końską dawką leków, którą muszę brać już do końca życia – nie było łatwo. W wieku 18 lat usunięto mi całą tarczycę, bo kiedyś przez przypadek [siedząc przed kompem i pewnie grając w Harry`ego Pottera albo w Simsy] – wymacałam sobie “coś dziwnego” na szyi. Kilka dni później przyszedł lekarz do mojej ś.p. babci i zapytałam Jego co to może być. Wysłał mnie na USG. Kiedy po tym badaniu usłyszałam: “Guzki” – stwierdziłam, że to już mój koniec! Na szczęście na biopsji [na której notabene zemdlałam – bo wyobraźcie sobie, że ktoś na żywca wbija Wam jakieś 5 razy w szyje mega grubą igłę i jeszcze nią gmera!! horror] wyszło, że nie są to komórki rakogenne, ale tak czy inaczej – trzeba je wyciąć. Ja się mega nie mogłam doczekać operacji, bo bardzo chciałam doświadczyć stanu narkozy. Wszyscy się ze mnie lali, że jestem potencjalnym narkomanem. Moja biedna mama pod salą operacyjną robiła sweter na drutach i ze stresu wyszło tak, że jeden rękaw był dwa razy dłuższy niż cały sweter. Operacja się udała, ale lekarz powiedział, że “miałam tarczycę starej kobiety i nie widziała jeszcze tak zaguzkowanej tarczycy u tak młodej osoby”. Jednym słowem – GRUBO.
No, ale dość już o operacji. Reasumując – od tamtej pory już musiałam na siebie uważać i bardzo pilnować leków [jakich? a no takich, żeby mi zastępowały mój brak tarczycy]. Kilka lat później zdałam sobie sprawę, że nie będe mogła nigdy zamieszkać na bezludnej wyspie jedząc kokosy i pijąc z nich mleczko, bo…. zawsze będę musiała brać te tabletki. No ale nic – może jak już będę miała taką okazję, to coś się wymyśli.
I kontynuując ten mój wywód – biegałam tak sobie “o”. Później – jak to w życiu bywa – było mi mało. Stwierdziłam, że czas na dystans 10 km. Pamiętam jak dziś – Orlen Warsaw Marathon – moje trampki i bawełniane legginsy. Myślałam, że jestem ultra pro, skoro moje trampy są NIKE’a, a legginsy po prostu są czarne i obcisłe.